piątek, 17 maja 2013

Tangier - już jesteśmy :)

Nie udało nam się odnaleźć autobusu pod lotniskiem, ani na głównej drodze (do której dotarliśmy częściowo piechotą, a częściowo stopem), więc dotarliśmy taksówką. Stawki są ustalone, więc nie ma problemu z oszukiwaniem.
Na samym lotnisku jest strefa Wi-fi - w przeciwieństwie do Brukseli Chaleroi, gdzie problem jest nawet z miejscem  do wypicia kawy...

Wczoraj dotarliśmy na obiad do restauracji Kassbah - prawdopodobnie jest to restauracja, którą wskazuje się każdemu turyście. Wiedzą, co to wegetariańskie jedzenie, a za 120 dh dostaje się posiłek złożony z przekąski (chleb, sałatki, oliwki), zupy, dużej sałatki (pastilla z kurczakiem w wersji z mięsem), dania głównego, zapiekanego w ceramicznym naczyniu z "kominkiem" - u mnie był do kuskus z warzywami i czymś rodzynko podobnym. Potem deser z owoców i herbatka. Głodnym się nie wyjdzie. :)
Nawet cukier podają zdziwaczałym turystom oddzielnie. ;)

Dobra opcja, gdy nie ma czasu na poszukiwania. :)

Zaliczyliśmy również zakupy olejku arganowego (W knajpie każda turystka była zaopatrzona w nowy zestaw kosmetyków - więc chyba to jeden z pierwszych punktów programu) i cały rytuał sprzedażowy.

Za 60 ml w końcu zapłaciliśmy 60dh, ale zabawa była przednia. Co prawda na początku nietaktownie zapytałam o cenę. Pan olał moje pytanie i zaczął opowiadać o kozach, które wchodzą na drzewo (miał zdjęcia na ścianie w ramach dowodu i zapewniał, że to nie Photoshop), z którego uzyskuje się olejek. Kozy wchodzą tam ponoć po właśnie te orzechy, z których ręcznie pozyskiwany jest olejek. Potem odbyło się testowanie - panowie też mają testować na swych przesuszonych łapskach!

W końcu przeszliśmy do ceny, trochę się potargowaliśmy i powiedzieliśmy, że przyjdziemy jutro. Odeszliśmy całkiem spory kawałek i zawrócił nas inny mężczyzna, który zaprowadził nas z powrotem do sklepu. Tam pod okiem szefa, który trzyma kasę, ta trudna transakcja doszła do skutki. Zostaliśmy ogłoszenie wygranymi tego targu i rozstaliśmy się z uśmiechami.

Ach! Nawet informacja, że przepłaciliśmy dwukrotnie nie zepsułaby nam humoru. To zabawne, ale sam olejek był tu sprawą kompletnie drugorzędną. :)

Mieszkamy w hostelu Melting Pot (przed nim zwykle grupa dzieci, które czekają na kasę, ale pocieszają się również śmianiem z turystów, którzy walą głową we framugę przy wchodzeniu), gdzie jest wi-fi, ale przede wszystkim rano czekało na nas śniadanko. Taki miks marokańsko-kontynentalny. Piękne i pyszne. Miły początek dnia.

A dalej Kassbah. I nie ma, że pada (pogoda taka jak była w styczniu, czyli nasz deszczowy lipiec)




Wszędobylskie koty, przecinają drogę w najmniej spodziewanych momentach.









Ukryliśmy się na chwilę przed deszczem w Cafe Baba - podobno w 2012 Jarmusch kręcił tu film. Klimat super. Rano jeszcze nikogo nie było. Kawa po turecku z cukrem. Całkiem niezła. Widok przez okno wspaniały. Od razu do wnętrza człowieka wkrada się dystans do życia. Czas zwalnia i wszystko staje się... indyferentne... :)





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz