wtorek, 28 maja 2013

Melila - tutaj chcesz spędzić emeryturę




Tapas, vino casero, tapasitos, vino de verano, tapas, cervesita, la plaża, helados, tapas, vino tinto, etc.
Tak właśnie spędziliśmy czas w Melili. Spokonym hiszpańskim miasteczku.
Dziwne miejsce - czubek Afryki, zawłaszczony przez Hiszpanów. Miejsce, w którym Marokańczycy marzą o wyjeżdzie do USA, gdzie miesza się kultura Hiszpanów i Arabów.



Nasz hotel - La Rosa Blanca - to miejsce, w którym częściej słychać Arabski niż Hiszpański. A własciciel woli z nami gadać po francusku. Zamieszkują tu pracownicy sezonowi całymi familiami. Co ma swoje plusy - można od nich pożyczyć sprzęt kuchenny. :) Atmosfera jest bardzo rodzinna. Hostel można rozpoznać z ulicy jedynie dzięki siódemce zawieszonej nad drzwiami lub pytając się przechodzących ludzi.




Zwiedziliśmy chyba wszystkie bodegi. Trzeba przyznać, że Melila jest o wiele lepszym miejscem na tapasowy clubbing niż np. Malaga.
Tutaj wszędzie dostajesz tapas - nawet jak jesteś turystą. Mało tego - obługa dokładnie (i powoli, wiedząc, że jesteś obcokrajowcem) wytłumaczy Ci o co chodzi, jeżeli nie wiesz, co to jest tapas.



Hiszpanie co prawda mniej interesują się naszym pochodzeniem niż Marokańczycy, ale i tak są bardzo mili. Melila to bardzo spokojne i pogodne miasteczko. Z super plażą (dokładnie tak czytaną jak po polsku, co wynika z arabsko-francuskiego odczytania wyrazu "playa") z prysznicami, gdzie wszyscy uprawiają jogging.
Aż zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy to nie tutaj kręcili teledysk do piosenki "Summer Jam".

Ludność Melili to 30 000 hispanohablantes i 30 000 muzułmanów. Arabowie są tutaj ludnością biedniejszą, zamieszkująca "przedmieścia" - tu, gdzie mieści się nasz hotel. Jednak Melila jest dość niewielka, więc jest to problem raczej symboliczny. Śpiew w meczecie jest już nieco inny, ale i tak króluje nad miastem w wyznaczonych przez siebie godzinach.

Jest impreza...


...są laseczki


27 maja odbywało się jakieś święto z wybuchami armat i pokazem orkiestry. Wszyscy byli mocno wzruszeni. Przybyła nawet lokalna sieć telewizyjna. Jeżeli nie dwie! A zwieńczeniem całości był piękny zachód słońca. Nie do końca jesteśmy przekonani czy na święcie nie była jedynie rodzina wojskowej młodzieży dumnie się prezentującej, ale w sumie... jakie to ma znaczenie? ;)

Po chwili zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie robią sobie takiego święta co tydzień... ;) Ale chyba jednak nie, bo wszyscy byli bardzo przejęci.

Melila to zupełnie inny świat na kontynencie Afrykańskim (podobny trochę do Ceuty - drugiej fortecy hiszpańskiej koło Tangieru). Taka enklawa hiszpańska - zupełnie inne miasto, zwyczaje, kościoły. Ale jeszcze w Nadorze - 12 km przed granicą - nikt nie mówi po hiszpańsku. Nawet policja woli przejśc na angielski (co nie często się nam zdarza).


Niewielu spotkaliśmy tutaj turystów - jeżeli ktoś tutaj zawita to raczej na dzienną wycieczkę, albo jachtem. To tylko sprawia, że ludzie nie są nastawieni do turystów wrogo - bardziej z ciekawością. Nawet dorwały nas dwie studentki z ankietami, ucieszone, że nie muszą nam ich tłumaczyć na angielski. Jeżeli w jakiś badaniach zobaczycie, że 50% turystów w Melili to Polacy, to wiedzcie na jakiej próbie były robione! ;)


W cafeteriach znajdziemy i marokańską herbatę, i hiszpańskie churros. W dzielnicy arabskiej nie dostaniemy alkoholu, za to samotny mężczyzna od razu zostanie poczęstowany kifem. Dla zrównoważenia planu podziału płci, kobiety dostają większe tapas - przynajmniej u nas ta zasada się sprawdzała. Albo ja wyglądałam na wynędzniałą... ;)
Architektura Melili jest modernistyczna (za wyjątkiem starówki, która jest fortecą z XV wieku), wszędzie rosną kolorowe i wspaniale pachnące kwiaty. Jednym słowem jest to wymarzone miejsce na emeryturę. Piękny apartament z widokiem na morze i szczyptą orientu kosztuje tu 99 000 euraków, więc taniej niż w Warszawie.


Jakby kogoś interesowały sprawy organizacyjne: taksówka do granicy dzielona z innymi (6 pasażerów - oprócz kierowcy - w dużym mercedesie tzw. "grand taxi") kosztuje 5 dh na łebka. Kurs normalną taryfą 60 dh. Autobus 2 dh. Autobus po stronie hiszpańskiej do plaza de Espana (główny plac w centrum) 0,85 euro.

Czas tutaj spędzony był niezłym wyhamowaniem dla nas. Ale teraz już czas niestety zbierać się do domu. Jeszcze tylko ostatni dzień i noc w Nadorze i wracamy. Mamy nadzieję, że jeszcze na chwilę uda nam się zanurzyć w gwarze Maroka. :)

A no i zapomniałam wspomnieć o mewach - wrednych krzykaczach, które ciągle na coś narzekają, a wydają odgłosy podobne na początku do kota w rui, a kończące się akordem zabijanego kurczaka. Ciekawe kiedy się do tego człowiek przyzwyczaja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz