środa, 29 maja 2013

Nador - pożegnanie z Marokiem




Nador to miasto portowe, które w porównaniu do Marakeszu, Fezu czy Tangieru nie oferuje unikalnego uroku.


Samo przekraczanie granicy z Melilą jest przeżyciem. Przez kilometr kłębią się ludzie na zardzewiałych, obładowanych rowerach. Przestraszeni potencjalnymi przeszukaniami starają się wypatrzeć zagrożenie. Różnica w stanie posiadania jest kolosalna. Maroko oprócz pięknych miast, rozwijających się dla turystyki jest krajem półpustynnym. W trakcie podóży autobusem najbardziej odczuwalne są wielkie puste przestrzenie i nie pokryte żadną roślinnością góry, samotnie pietrzące się na pustkowiu. Od czasu do czasu wyrastają betonowe budynki, kóre okazują się szkołą, sklepem, albo domem mieszkalnym. Nie można powiedzieć, że żyje się tu łatwo. I podobna sytuacja jest na granicy. Od razu w oczy rzuca się brud i bieda.



Autobus z Melili do granicy niecałe 4 złote, z granicy do centrum Nadoru 1,20. A odcinek do Nadoru dłuższy. Ta proporcja prawdopodobnie przekłada się również na poziom życia w innych dziedzinach.

Ale klimat marokański jest. Ludzie zagadujący na ulicy, wszędobylski targ, który właściwie wkrada się w każdy zakamarek życia. Ślęczenie w kilka osób nad jedną szklanką kawy czy miętowej herbaty i patrzenie  przed siebie. Zapach przypraw, smażonych potraw i soku wyciskano z pomarańczy. A to wszystko miesza się z tumanami kurzu.


W Nadorze (nazwa ta w darija oznacza latarnię morską) odnawiany jest deptak. Bedzie tak na pewno pięknie. Ale co dziwne - wydaje się, że nikogo nie interesuje możliwość zrobienia plaży. Z deptaku można popłynąć łódką lub kupić grilowaną kukurydzę i po prostu przechadzać się z rodziną.


Dalej - w miejscu przeznaczonym dla rybaków śmierdzi niemiłosiernie. Dalej na horyzoncie powiewa wielka flaga Maroka.
W każdym sklepie, domu, taksówce obowiązkowy portret króla.



Nador to takie gorzki akcent Maroka na koniec. Ale dzięki temu ciekawy. Gdzieś poza wielkimi metropoliami i centrami turystycznymi musi toczyć się życie. I jest to wspaniałe, że może się toczyć na tak wiele różnych sposobów.



Dziś już wracamy. Trochę przykro. Na szczęście od razu czekają nowe wyzwania. Maroko było dla nas naprawdę strasznie ważnym doświadczeniem. Ciekawe czy jeszcze uda się tu wrócić. Może powinnam powiedzieć, że nie wierzę, że jeszcze kiedyś tu wrócę, a dzięki temu za kilka miesięcy znowu okazja się powtórzy. ;)

Wschód słońca na "Do widzenia"

wtorek, 28 maja 2013

Melila - tutaj chcesz spędzić emeryturę




Tapas, vino casero, tapasitos, vino de verano, tapas, cervesita, la plaża, helados, tapas, vino tinto, etc.
Tak właśnie spędziliśmy czas w Melili. Spokonym hiszpańskim miasteczku.
Dziwne miejsce - czubek Afryki, zawłaszczony przez Hiszpanów. Miejsce, w którym Marokańczycy marzą o wyjeżdzie do USA, gdzie miesza się kultura Hiszpanów i Arabów.



Nasz hotel - La Rosa Blanca - to miejsce, w którym częściej słychać Arabski niż Hiszpański. A własciciel woli z nami gadać po francusku. Zamieszkują tu pracownicy sezonowi całymi familiami. Co ma swoje plusy - można od nich pożyczyć sprzęt kuchenny. :) Atmosfera jest bardzo rodzinna. Hostel można rozpoznać z ulicy jedynie dzięki siódemce zawieszonej nad drzwiami lub pytając się przechodzących ludzi.




Zwiedziliśmy chyba wszystkie bodegi. Trzeba przyznać, że Melila jest o wiele lepszym miejscem na tapasowy clubbing niż np. Malaga.
Tutaj wszędzie dostajesz tapas - nawet jak jesteś turystą. Mało tego - obługa dokładnie (i powoli, wiedząc, że jesteś obcokrajowcem) wytłumaczy Ci o co chodzi, jeżeli nie wiesz, co to jest tapas.



Hiszpanie co prawda mniej interesują się naszym pochodzeniem niż Marokańczycy, ale i tak są bardzo mili. Melila to bardzo spokojne i pogodne miasteczko. Z super plażą (dokładnie tak czytaną jak po polsku, co wynika z arabsko-francuskiego odczytania wyrazu "playa") z prysznicami, gdzie wszyscy uprawiają jogging.
Aż zaczęłam się poważnie zastanawiać, czy to nie tutaj kręcili teledysk do piosenki "Summer Jam".

Ludność Melili to 30 000 hispanohablantes i 30 000 muzułmanów. Arabowie są tutaj ludnością biedniejszą, zamieszkująca "przedmieścia" - tu, gdzie mieści się nasz hotel. Jednak Melila jest dość niewielka, więc jest to problem raczej symboliczny. Śpiew w meczecie jest już nieco inny, ale i tak króluje nad miastem w wyznaczonych przez siebie godzinach.

Jest impreza...


...są laseczki


27 maja odbywało się jakieś święto z wybuchami armat i pokazem orkiestry. Wszyscy byli mocno wzruszeni. Przybyła nawet lokalna sieć telewizyjna. Jeżeli nie dwie! A zwieńczeniem całości był piękny zachód słońca. Nie do końca jesteśmy przekonani czy na święcie nie była jedynie rodzina wojskowej młodzieży dumnie się prezentującej, ale w sumie... jakie to ma znaczenie? ;)

Po chwili zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie robią sobie takiego święta co tydzień... ;) Ale chyba jednak nie, bo wszyscy byli bardzo przejęci.

Melila to zupełnie inny świat na kontynencie Afrykańskim (podobny trochę do Ceuty - drugiej fortecy hiszpańskiej koło Tangieru). Taka enklawa hiszpańska - zupełnie inne miasto, zwyczaje, kościoły. Ale jeszcze w Nadorze - 12 km przed granicą - nikt nie mówi po hiszpańsku. Nawet policja woli przejśc na angielski (co nie często się nam zdarza).


Niewielu spotkaliśmy tutaj turystów - jeżeli ktoś tutaj zawita to raczej na dzienną wycieczkę, albo jachtem. To tylko sprawia, że ludzie nie są nastawieni do turystów wrogo - bardziej z ciekawością. Nawet dorwały nas dwie studentki z ankietami, ucieszone, że nie muszą nam ich tłumaczyć na angielski. Jeżeli w jakiś badaniach zobaczycie, że 50% turystów w Melili to Polacy, to wiedzcie na jakiej próbie były robione! ;)


W cafeteriach znajdziemy i marokańską herbatę, i hiszpańskie churros. W dzielnicy arabskiej nie dostaniemy alkoholu, za to samotny mężczyzna od razu zostanie poczęstowany kifem. Dla zrównoważenia planu podziału płci, kobiety dostają większe tapas - przynajmniej u nas ta zasada się sprawdzała. Albo ja wyglądałam na wynędzniałą... ;)
Architektura Melili jest modernistyczna (za wyjątkiem starówki, która jest fortecą z XV wieku), wszędzie rosną kolorowe i wspaniale pachnące kwiaty. Jednym słowem jest to wymarzone miejsce na emeryturę. Piękny apartament z widokiem na morze i szczyptą orientu kosztuje tu 99 000 euraków, więc taniej niż w Warszawie.


Jakby kogoś interesowały sprawy organizacyjne: taksówka do granicy dzielona z innymi (6 pasażerów - oprócz kierowcy - w dużym mercedesie tzw. "grand taxi") kosztuje 5 dh na łebka. Kurs normalną taryfą 60 dh. Autobus 2 dh. Autobus po stronie hiszpańskiej do plaza de Espana (główny plac w centrum) 0,85 euro.

Czas tutaj spędzony był niezłym wyhamowaniem dla nas. Ale teraz już czas niestety zbierać się do domu. Jeszcze tylko ostatni dzień i noc w Nadorze i wracamy. Mamy nadzieję, że jeszcze na chwilę uda nam się zanurzyć w gwarze Maroka. :)

A no i zapomniałam wspomnieć o mewach - wrednych krzykaczach, które ciągle na coś narzekają, a wydają odgłosy podobne na początku do kota w rui, a kończące się akordem zabijanego kurczaka. Ciekawe kiedy się do tego człowiek przyzwyczaja.

sobota, 25 maja 2013

Last night in Fez


Powoli żegnamy się z Fezem. Jutro zabieramy manatki. Podróżowanie ma to do siebie, że często trzeba się żegnać. Ale koniec jednej przygody oznacza początek kolejnej.

Mało w sumie napisałam o tym, co tutaj jest. Jest farbiarnia, którą sobie już darowaliśmy. Przechodziliśmy koło niej. W przeciwieństwie do Marakeszu jest tutaj kolorowo.
Na starówce jest wiele pałacy, które można zobaczyć od środka, ogrody, w których można się wyciszyć.
Jest również plac Seffarine, na którym znajduje się biblioteka ze starymi manuskryptami. Sama świadomość tej obecności na nas zadziałała. Niestety nie-muzułmanie nie mogą tam wchodzić. Natomiast możemy poobserwować życie ludzi - ba! Tutaj jest zakątek ludzi, którzy robią naczynia metalowe. W związku z tym przez cały czas odbywa się rytmiczne walenie. Widać, że twórcy mają artystyczną duszę, bo bit wychodzi z tego całkiem tłusty. ;) W knajpie na górze można zjeść, napić się i rozkoszować się "muzyką". Dodatkowo oglądając całe show z góry!







Dalej znajduje się Place R'Cif. Świetne miejsce na sok z pistacji albo rodzynek (albo pół na pół). Gdy tylko pojawia się trochę cienia, wszyscy zajmują sobie tam miejsce, a potem razem z nim się przesuwają. Generalnie przez cały czas coś się tam dzieje. To dobry punkt na zakupy dla lokalsów, a na placu relaksują się i dzielą wrażeniami.




Bab  Boujeloud to plac, niedaleko którego mieszkamy. To zagłębie tanich hosteli. Trzeba się do niego kierowac cały czas w górę. No chyba, że idziecie od El Jedid. Od tego placu idą dwie główne ulice - talaa Kebira, taka bardziej targowa (dużo owoców, ślimaków wyłażacych z koszy, kur i królików itd). Na niej znajduje się Medersa. Druga to Talaa Seghira tutaj dojdziemy najpierw do knajpek, a potem do straganów. Na końcu Talla Kebiry przy Bab Boujeloud jest miejsce, w którym grają chłopaki w piłkę. Jeżeli tam postoicie - szczególnie w okolicach zmroku - od razu ktoś Wam zaproponuje kif. Trzeba jednak mieć na uwadze, że całe miasto jest monitorowane. Nie wiadomo jak to się przekłada na praktykę, ale warto uważać.



Uwaga na papierosy - są tu drogie w porównaniu z cenami u nas. Marlboro kosztują 40 dh. Ale już takie bez akcyzy pan proponował za 20 dh. Lepiej się zaopatrzyć w swoje jak ktoś ma taką potrzebę. Na pocieszenie marokańskie papierosy kosztują 20 dh. Jak ktoś ma mało podatne na zadrapania gardło - droga wolna! ;)

Fez jest magicznym miastem. Jednak najwspanialszym jego aspektem są ludzie. I atmosfera, która tutaj panuje. Wszyscy tutaj są bardzo religijni i nawet w gwarze stoisk coś człowieka pcha w kierunku refleksji.
Po Fezie naprawdę warto się powłóczyć. Pić herbatę z miętą (lub sok z avocado i suchych owoców) i obserwować ludzi.
Jest tutaj wielu żebraków. Pierwsza grupa to ślepcy, którzy chodzą po uliczkach z wyciągniętą dłonią lub stoją pod meczetem powtarzając swoją frazę. Tutaj ludzie zawsze dają najbiedniejszym. Gdy dzieciaki żebrzą przy jedzenie, to dorośli kupują porcję dla nich. To ważne, żebyśmy podróżując też nie zapominali o nich. W końcu to dla nas żadne pieniądze, a mamy pewność, że nie trafią w niepowołane ręce. A tym bardziej nikt ich nie przepije! ;)





piątek, 24 maja 2013

Fez-licious

Całkiem sporo ludzi w Fezie mówi po polsku. Oczywiście nie więcej niż my po arabsku, ale zawsze jest to miłe. Co prawda reakcje są często - "o Polska - biedny kraj, dużo się targujecie!", ale zawsze to milej niż "Germany? Russia?". ;)

"Spoko Maroko" to jedna z kwestii, którą znają, oprócz "Dzień Dobry" i "Dobry Wieczór" (użytej adekwatnie do pory dnia). To też miła odmiana od "Na zdrowie" i "K....".

Dzisiaj piątek - wszystko przebiega dość leniwie. Wszyscy siedzą w meczecie. Większośc straganów pozamykana. A nawet tak, gdzie są otwarte ludziom nie chce się targować. Muzyka wszędzie składnia do refleksji.
Oddajemy się wiec naszemu ulubionemu sportowi - streetwatchingowi (brzmi o wiele bardziej profesjonalnie niż podglądactwo) i robimy ostatnie zakupy. Jutro prawdopodobnie opuszczamy Fez.

Ludzie tutaj są bardzo mili. Oczywiście zdarzają się też osoby nieco zdystansowane, ale tak jest przecież wszędzie. Szczerze powiedziawszy o wiele lepiej gada nam się z tubylcami, niż z innymi turystami.

Siedzę właśnie na tym tarasie po prawej stronie (z perspektywy czytacza) 
Mieszkamy w hotelu Cascade (jest wifi, ale głównie na tarasie). To również centrum turystyczne, ale prowadzący ten hotel są naprawdę OK. Znajduje się zaraz za bramą, do której powinni dowozić wszystkich turystów. Niestety nas podwieźli z drugiej strony i musieliśmy drałować dobry kawałek pod górkę z plecakami. Tak to jest jak człowiek jest ambitny i stara się poruszać autobusem jak normalni ludzie. Oczywiście z autobusem nie wyszło, ale za to skręciliśmy w złą stronę. 

Fez jest podzielony na trzy części - Ville Nouvelle (nowoczesna dzielnica), Fez el Jadid (tzw. nowe miasto - ale chyba dlatego, że jest nieco nowsze od starówki)  i Fez el Bali - najstarsza część, wpisana na listę UNESCO (chyba w 1980)


Jedna z meders - szkół koranicznych razem z takim naszym akademikiem



Naprawdę warto zobaczyć to miasto dopóki jeszcze istnieje. Co prawda jakieś pieniądze są tutaj inwestowane, ale zdecydowanie za mało. Mieszkają tutaj głównie biedni ludzie, więc dopasowują wszystkie budynki do swoich potrzeb.

Jeden z pałaców - obecnie jest tutaj restauracja


Fez to również  masa zaułków - choć trudniej się tutaj zgubić niż w Marakeszu (a może nawet Tangerze). I ludzie, którzy albo Ci wskażą drogę, albo powiedzą, że "Tam nie idź. There's Nothing". Oczywiście "Nothing" niekoniecznie jest prawdą. Ale brzmi mitycznie. Od razu wyobrażam sobie jakąś nicość, która okala to średniowieczne miasto.








W samym centrum jest kilka meczetów, więc gdy zaczynają śpiewać (przez nie najnowsze głośniczki) o ustalonych porach, to potrafi być głośno. Jest w tym coś hipnotycznego. Tak samo jak w samej architekturze meczetów - zdobionych pięknymi, w nieskończoność powtarzającymi się motywami. Rzeczywiście potrafię uwierzyć, że Europejczyków uwiedzie ta religia. Szczególnie, gdy pomyślę o naszych kościołach - pełnych przepychu, jarmarczności i polityki, a zapominających o skupieniu, medytacji i kontakcie z Bogiem.




Dentyści - o tak! To jest dla nas niesamowite. Oprócz szyldów, z których straszą paszczęki zamiast miłej pani w białym kitlu, może spotkać "dentystów" na placach. Mają po prostu usypaną górę zębów i dopasowują je do sztucznych szczęk. Nie ma co owijać w bawełnę. Zresztą jeden starszy pan, którego poczęstowaliśmy figą od razu nam wyjął swoją sztuczną szczękę i bez zbytnich zabiegów higienicznych pokazał. Bardziej ekskluzywne gabinety można znaleźć w budynkach i wtedy mamy różnorodność paszczęk pokazaną w gablotce.


środa, 22 maja 2013

Spoko Maroko

Uzależnienia od soku z avocado ciąg dalszy. Brzmi zdrowo, ale smakuje jak rozpuszczone lody pistacjowe. Pycha.

Jesteśmy w Fezie noc kolejną.
Pierwszą spędziliśmy niedaleko dworca w ville nouvelle w Hotelu Amor. Hotel cóż... Nie można mu odmówić klimatu. Winda, panowie, którzy wnoszą bagaż i gabloty z artesaniami w korytarzu. Co prawda nie starczyło dla nas ręczników, a papier toaletowy dostaliśmy w wydzielonej formie, ale co tam!

Meczet w ville nouvelle - piękny!

Dzisiaj przetransportowaliśmy się do najstarszej części. Mieszkamy w hotelu z tarasem, na który nie możemy wejść, bo jest remont. I z łazienką, która jest budką na środku pokoju. Interesujące rozwiązanie.

Pensión Kavtar


Tu też klimat jest niezły; z boku postmodernistyczna toaleta


Ludzie tutaj są strasznie otwarci. Generalnie w Marakeszu też byli, ale tutaj jest... inaczej. Nie chcę jakoś zbyt entuzjastycznie do tego podchodzić, ale naprawdę inaczej do nas podchodzą.
Czasem nawet traktują nas ze zbyt dużą atencją. Nie ma porównania z Ameryką Łacińską, ani innym krajem, który mieliśmy okazję wizytować.

Dzisiaj spacerując kolejną godzinę po medinie usłyszeliśmy fajną muzę (oni tu w ogóle lubią bębny). Od razu ktoś zaprosił nas do środka. Okazało się, że to czyjeś wesele. Trochę mi było głupio i z tego wszystkiego oczywiście zrobiłam największą wtopę ze wszystkich. To znaczy jak już zdecydowałam się wejść to wlazłam do "salki" dla męskiej starszyzny. Ich przerażenie w oczach dało mi mocny sygnał, że robię coś nie tak.
Para młoda siedziała sztywno na tronie, a reszta gości tańczyła bardzo żywiołowy taniec. Super! Nie mają alkoholu na weselach, więc muszą się dobrze bawić sami z siebie! ;) No, ale przygrywała im kilkuosobowa orkiestra! :)