piątek, 16 lipca 2010

Cancún - dreamland



Naszym portem docelowym w Meksyku było Cancún, w stanie Quintana Roo. Wybraliśmy je ponieważ były bardzo tanie bilety. Stąd nasza podróż po Ameryce Południowej stała się podróżą po Ameryce Łacińskiej. Przy okazji dowiedziałam, że to co pani a geografii mi wciskała, czyli, że nazwa „Ameryka Łacińska” odnosi się do Ameryki Centralnej, to wierutne kłamstwo! Nie mylić również z określeniem Hispanoámerica, która tyczy się oczywiście tylko krajów hiszpańskojęzycznych – jest ich dziewiętnaście, dwadzieścia jeżeli doliczamy Belize.
Cancún to kolejne marzenie kolonisty. Miasto zostało zaprojektowane od początku. Wybrano miejsce z idealnymi warunkami klimatycznym, najpiękniej położone i rozpoczęto budowę hoteli. To są najbardziej luksusowe sieci hoteli, które ciągną się kilometrami wzdłuż wybrzeża. Budowę pierwszego z nich rozpoczęto w 1974. Podobno Cancún miało konkurować z Acapulco, tyle że po drugiej stronie, czyli od Morza Karaibskiego. Są tam tylko hotele, dyskoteki i sklepy. Między innymi CocoBongo, czyli klub, który mogliśmy widzieć w filmie „Maska” z Jimem Carreyem! Wejście 50$. Aż boję się pomyśleć o cenie drinka. Wszystko jest nastawione na turystę zagranicznego, czyli bogatego.. Czyli na nas za niedługo.
Jest to chyba jedyne miejsce, gdzie z obsługą można dogadać się po angielsku – mam tu na myśli rozmowę pełnymi zdaniami. Kolejną kuriozalną sprawą jest straż, która towarzyszy wszędzie turystom, szczególnie gdy wybierają się w dziką podróż miejskimi środkami transportu. A przy okazji, jeżeli już wspominam o transporcie. Na tym obszarze nie ma świateł dla pieszych. Przechodzi się, gdy samochody mają czerwone. Bardzo inteligentne rozwiązanie, które oszczędza czas i nerwy.
W języku Majów, czyli przodków tubylców Kaan kuum oznacza „gniazdo węży”. Może lepiej zostawić to bez komentarza.
Oprócz głównej atrakcji, czyli dzielnicy hoteli jest również część miejsca, w której mieszka obsługa tych hoteli. Tam tez znajdują się hotele dla mniej wymagających. My wybraliśmy pierwszy z rzędu pokój z łazienką, ale bez okna za 250 peso meksykańskich, czyli Wedy około 50pln, teraz trochę więcej. Był to pokój z jednym łóżkiem (cama matriomonal), cena za dwie osoby. W hotelu jest słaby internet, ale Skype zadziałał. W obydwu częściach miasta jest masa naganiaczy, we wszystkich możliwych językach i wybitnie namolnych. Wszystkie atrakcje turystycznego miasta tutaj występują w swojej monstrualnej formie.
Cancún to miasto imprezy. Całą noc słychać było muzykę. Jest pełno bezdomnych psów. Rzuca się w oczy brud, do którego raczej należy przywyknąć. Gdy weszliśmy do knajpy wzbudziliśmy ogólne zainteresowanie. W tej dzielnicy niezbyt często widywaliśmy turystów. Chyba, że wsiadających do taksówki. Jeżeli ma się czas i siłę szukać hotelu, to jest szansa, że byłby tańszy, albo przynajmniej lepszy w tej samej cenie. Ale na pewno warto się po niej przejść, a nie tylko przespać. Dla nas hotelowa część była raczej kuriozalną atrakcją turystyczną, ale warto to zobaczyć. Chociażby, żeby podziwiać rozmach. Bo jednak w Meksyku wszystko dla Europejczyka jest większe. Odzwierciedla się to też rozmiarach samochodów. Taka Toyota Yaris, w porównaniu z naszą to krążownik. Ale co kraj to obyczaj – podobno w Japonii jest za to wersja mini naszej.
Jeśli chodzi o obsługę lotniska, to wbrew temu co skrupulatnie wyczytaliśmy w Internecie, są naprawdę mili i nie narzucający się. Wynika to na pewno z chęci promowania Cancún. Zostaliśmy powitani przyjacielskim „Jak się masz?”, na co totalnie zdezorientowana, próbując sobie przypomnieć coś po hiszpańsku, odpowiedziałam „Thank you, I’m fine”. Trzeba wypełnić jeszcze w samolocie kartę, w której oświadczamy, że absolutnie nic nie wwozimy. Nikt tego nie sprawdza, chyba że mielibyśmy broń, ale wtedy zostalibyśmy zatrzymani na lotnisku w Polsce, gdzie strażnicy najbardziej wnikliwie nam sprawdzali plecak. Budziło ich podejrzenia, że w październiku jedziemy pod namiot.
Samo schodzenie doładowania jest rzeczą warto nie-przegapienia. Samolot zniża lot nad hektarami dżungli. Dla nas po prostu nieskończonej. Czasem widać cudowny brzeg Morza Karaibskiego. Jednak niektórzy nie mogli po tak długiej podróży podziwiać już niczego oprócz stałego lądu.
Wymiana na lotnisku jest paskarska oczywiście. Za przejazd można zapłacić w dolarach. Gdy wyjdziemy z lotniska i uderzy nas skwar, zostaniemy napadnięci przez naganiaczy. Najpierw takich do taksówek, potem do busików (tutaj nazywane colectivo, ale często colectivo to zwykły samochód), na końcu najtańsza opcja autobus. Kosztował 35 peso. Bilet można kupić na lotnisku, ale również w autobusie –i tak jest bezpieczniej. Podobno około kilometra dalej (choć niektórzy twierdzili, że czterech) jest autobus miejski –tańszy, ale nie mieliśmy już siły. Poza tym nie uznaliśmy tej informacji za wiarygodną. Ale dla zatwardziałych jest to jakaś opcja. Jeśli chodzi o dojście piechotą, to nie jest to raczej możliwe. Tam naprawdę jest daleko. Chyba, że autobus jechał jakoś niedaleko. Bezpośrednio z dworca można jechać do Cancún, albo do Playa del Carmen.
A tak na marginesie peso oznaczane jest pisemnie tak samo jak dolar, czyli $. Dla rozróżnienia przy peso jest jedna kreseczka, a przy dolarze dwie.


Zdjęcie Coco Bongo pochodzi ze strony ststravel.com
Zdjęcie Cancún z www.ballslist.com/travel

Co brać a co jest kompletnie bezużyteczne

Zacznijmy od tego co bez sensu:
-> namiot – kilka razy ratował nam życie i może dla tych kilku razy było warto, ale nie oszukujmy się, tam kamping to hamak. Można kupić go na miejscu, albo taką sportową superlekką wersję w sklepie sportowym
-> sprzęty, które nie działają przy napięciu 110 V (radzę sprawdzić ładowarki, depilatory)
-> adapter sieciowy, dzięki któremu możemy korzystać z różnych końcówek (ona nam nie zmieni napięcia wbrew temu, co obsługa sklepu może nam próbować wcisnąć). Najtaniej chyba na allegro – w okolicach 11 pln. Ale ostatnio widziałam w Saturnie – staje się to coraz powszechniejsze – tak jak i podróże.
-> kiepskiego telefonu – moja Nokia działała tylko w Gwatemali i Costa Rice, ale te współczesne chyba już są lepiej dostosowane.
-> Więcej niż dwóch zmian ubrań
-> Szamponu do włosów – we wszystkich tych krajach można kupować bez problemu jednorazówki i tak robią ludzie, którzy tam mieszkają, bo cena za zbiorczy pojemnik wcale nie jest niższa. Lepiej mieć coś na początek, zanim nie zaczniemy się orientować gdzie co jest.
-> Kompas – jeżeli nie bierzemy bardzo dokładnych map. My dostaliśmy w prezencie i się nie przydał. Ale miejmy nadzieję, że przyda się w przyszłości.
-> Kropli do uzdatniania wody – zanim były przydatne, wylała się zawartość jednej z buteleczek. Po prostu lepiej dbać o czystą wodę. Co nie jest trudne, chyba że zapuszczamy się samotnie w dżunglę, czego nie radzę.



Co brać
-> śpiwór – oprócz terenów wyżej położonych, gdzie jest zimno, przydaje się w podróży. Jeżeli autobus ma klimatyzację to jest ona włączona na maxa. To chyba jest dodatkowa atrakcja w krajach, gdzie temperatura rzadko schodzi poniżej 30 stopni. Ludzie ubierają się ciepło tylko przed wejściem do autokaru.
-> Buty trekkingowe –nawet jeśli jest gorąco, jeżeli zamierzamy chodzić nawet na niewinne z pozoru wycieczki w góry lepiej je mieć. Zbędne jeżeli planujemy podróż kulinarną i tym podobne.
-> Plastry w dużej ilości
-> Lekarstwa na malarię o czym pisałam w poprzedniej notce
-> Krem z filtrem maksymalnym możliwym, nie od razu możemy trafić na sklep z brokerami, a od razu się przyda. Ale nie przesadzajmy, w miastach można je kupić.
-> Repelenty
-> Węgiel (jeżeli nie bierzemy innych leków najlepszy, bo wszystko wchłania i wydalamy niezależnie od przyczyny zatrucia - ale przy braniu leków na malarię lub innych odpada, bo je również wiąże), stoperan lub podobne, inne leki na zatrucia (oddzielnie od ameb, oddzielnie od bakterii), i uzupełniające elektrolity; ewentualnie zapobiegawczo probiotyki
-> Leki przeciwbólowe i przeciwgorączkowe
-> Leki na otarcia, odparzenia, oparzenia – np. Trilac, Oxycort, Panthenol
-> Woda utleniona w żelu (wygodniejsza)
-> Witaminy z grupy B na komary
-> Nakrycie głowy (najlepiej z większym rondem)

wtorek, 6 lipca 2010

Cuidado Amigos - czyli skąd ten tytuł?!

Cuidado amigos oznacza po prostu "uważajcie przyjaciele". W Ameryce Łacińskiej przyjaciele to oczywiście synonim ludzi. Taki kraj - taka mentalność :)
Zawołanie to zawsze wywoływało moje rozbawienie, bo towarzyszył mu gest, który w Polsce werbalizuje się jako "a jedzie mi tu czołg?". Dla mniej zorientowanych polega on na odsłonięciu za pomocą palca wskazującego dolnej powieki oka.
Z tym uważaniem w Ameryce Łacińskiej jest zreszta różnie. Często jest to wykorzystywane do zdobycia pieniędzy np "tam cię zabiją, jedź ze mną taksówką za 20$. No dobra 10$", ale czasem warto wysłuchać rad indigenous (rdzennych) i nie zgrywać odważnych. Białasy rzucają się w oczy i po prostu czasem lepiej nie ładować się w sytuacje, w które nie jesteśmy zmuszeni się ładować. Jednym słowem we wszytskim należy zachować umiar. Czasem warto zrezygnować z wygodnictwa i przejść się, bo niesamowite rzeczy mogą nas czekać po drodze. Z drugiej strony, gdy ludzie na ulicy z przerażeniem mówią "nie idźcie do tej dzielnicy" to lepiej tam nie iść. Czasem są dzielnice, które są niebezpieczne, ale tylko po zmierzchu, ale są takie, do których lepiej się nie zapuszczać piechotą nawet za dnia.

Pierwsza część przygotowań: szczepionki i leki antymalaryczne

Marzyliśmy o podróży do Ameryki Łacińskiej. Ale nie bardzo wiedzieliśmy jak się do tego zabrać. Przygotowywaliśmy się do niej trochę na chybił trafił. Szukając czegoś w Internecie, na forach internetowych. Nie mieliśmy znajomych, którzy by już podróżowali w tym kierunku. Większość informacji była dla nas zbędna z powodu braku funduszy. Jedną z rzeczy w które zainwestowaliśmy były szczepionki. Po wydaniu na nich ponad 1000 pln stwierdziliśmy, że teraz to już musimy pojechać. Robiliśmy je w Gdyni w Portowej Stacji Sanitarno - Epidemiologicznej, na ul. Kontenerowej 69, aby mieć Międzynarodowe Książeczki Szczepień (takie żółte). Jednak nie były one od nas wymagane nigdzie. Nawet do Ekwadoru, gdzie niby nie można wjechać bez szczepienia na Żółtą Febrę. Miejmy nadzieję, że przydadzą się w przyszłości.

Szczepionki

Żółtaczka typy A i B – koszt 3 dawki po 150 pln. Drugą dawkę przyjmuje się po miesiącu od pierwszej dawki, a trzecia po pół roku. Nie ma problemu, żeby wydłużyć ten czas do 12 miesięcy. Było to dla nas o tyle ważne, że nie wiedzieliśmy czy do tego czasu wrócimy.
Żółta febra -120
Tyfus (dur brzuszny) cena 130 pln
Tężec, Błonica - 10-25 pln
Polio – 50 pln

To są ceny, które zapłaciliśmy, ale są różnice w kosztach szczepień w zależności od miasta, a czasem punktu.

Malaria

Na malarię nie ma szczepionki. Można przyjmować lekarstwa. Ale i one nie są zalecane, jeżeli planuje się pobyt powyżej 6 miesięcy. Najczęściej polecany jest Malarone. Ale jest on również bardzo drogi. Znany jest również lek Lariam, ale jest on polecany raczej w krajach Afrykańskich i w Indiach. Różne szczepy malarii są odporne na różne lekarstwa.
My używaliśmy doksycykliny. Jest to antybiotyk na wiele różnych bakterii (przy okazji byliśmy zabezpieczeni przed biegunkami pochodzenia bakteryjnego). Ale plan naszej podróży musiał być dostosowany do obszarów zagrożenia malarycznego. Nie mogliśmy w nich przebywać zbyt długo, bo nie mogliśmy brać tych lekarstw przez cały czas. Doksycykliny trzeba przyjmować codziennie. Na tydzień przed przyjazdem do sfery malarycznej i miesiąc po. My nie odczuliśmy właściwie żadnych skutków ubocznych, choć na pewno tak długie przyjmowanie antybiotyku nie pozostało bez wpływu na organizm. Przyjmowaliśmy ochronnie probiotyki – trzeba szukać takich, które mogą być przechowywane w wysokiej temperaturze. W razie zachorowania trzeba powiadomić lekarza jaki lek się stosowało zapobiegawczo, bo nie można użyć go wtedy do leczenia. Zasadniczo te leki nie chronią w 100% tylko przeciwdziałają potencjalnemu rozwinięciu się choroby. Dlatego osoby wybierające się na dłuższy okres czasu do sfery malarycznej, nie powinny się zabezpieczać. I tak zachorują, a im szybciej się uodpornią, tym lepiej.

Środki na komary

Witaminy z grupy B – podobno działa, nie wiem czy bez niej nie byłoby jeszcze gorzej ;)
Wszystkie możliwe środki odstraszające komary (repelenty) z jak największą ilością substancji o skrócie DEET. Na miejscu były dostępne dwa rodzaje OFFa z tą substancją – pomarańczowy i zielony. Ale rzadko, więc jak się już go widzi to lepiej kupić. No chyba, że mamy zapas swojego. Z Polski wzięliśmy Muggę. W sprzedaży jest jeszcze Mosquitex. Na allegro bywa DEET 100% podobno, ale go nie testowaliśmy. Raczej poleca się, by środki odstraszające komary miały formę balsamu – wtedy mamy większą kontrolę nad rozprowadzeniem. Preparaty z DEETem naprawdę działają. Jednak przy niższych stężeniach czas działania skraca się do 6 godzin – trzeba o tym pamiętać w nocy. Podobno powyżej stężenia 50% czas działania już się nie wydłuża, ale nie mieliśmy do czynienia z tak dużymi stężeniami tego środka.
Wieczorem nie wychodzić z domu, a jak już to w długim rękawie. Ale tak naprawdę to w trakcie podróży nie napotykaliśmy znowu niesamowitych chmar komarów. No może czasami. Wszystko zależy od realnego celu naszej podróży. Z perspektywy Lekarzy medycyny podróży podróż po tamtych terenach to ciągła podróż w dżungli. I tak geograficznie istotnie jest. Jednak naprawdę inaczej jest gdy skupiamy się na odkrywaniu dzikich lądów, niż gdy podróżujemy do miejsc odwiedzanych przez turystów. Wiele osób w ogóle się nie zabezpiecza i żyje. Ale zdecydowanie trzeba uważać w końcówce pory deszczowej.
Najlepiej sprawdzić informację o bieżącym zagrożeniu malarią na mapie WHO (Światowej Organizacji Zdrowia) i razem z nią planować wycieczkę. Bardziej ogólne mapy wskazują całe kraje jako obszary z bardzo wysoką możliwością zachorowania na malarię, a tymczasem często okazuje się, że tak zagrożony jest jeden region, do którego nie jedziemy, albo możemy z odwiedzenia go zrezygnować.

Przed podróżą potrzebne jest spotkanie z lekarzem medycyny podróży. Nie miejmy jednak złudzeń, że są to ludzie, którzy wiedzą jak wygląda realne podróżowanie w każdej części świata. Często warto poszukać samemu jakie leki najbardziej nam odpowiadają. Poczytać o efektach ubocznych i przede wszystkim samemu dokładnie sprawdzić, czy dana szczepionka lub lekarstwo na malarię jest nam niezbędne na danym obszarze.

Początek

Blog ten powstaje jako raport z mojej i mojego (teraz już!) narzeczonego podróży po Ameryce Centralnej i Południowej. Myślę, że wiele informacji tutaj zamieszczonych będzie przydatnych dla osób planujących podróż. Małe szczegóły, które czasem trudno znaleźć w internecie, a mogą wiele zmienić.
Oprócz naszych wrażeń i zdjęć z kolejnych etapów podróży, chciałabym zamieszczać informacje o miejscach, w których mozna się zatrzymać, gdzie jeść, kiedy spodziewać się na drodze blokady ludności, w jaki sposób okłamuje się gringos itd.
Nasza podróż była o tyle niestandardowa, że staraliśmy się podróżować za bardzo małe pieniądze. Właściwe za takie, za które to było niemożliwe wg wyliczeń osób, które pisały o takiej podróży. Mieliśmy za to nienormowany czas, więc zostaliśmy tam tak długo jak tylko mogliśmy.
Ale pomijając tego typu niewygodności - przed którymi mam nadzieję w toku tego bloga będę Was pogła przestrzec, nasza prawie 5 miesięczna podróż była jednym z najważniejszych doświadczeń w moim życiu i było warto!

O czym my w ogóle mówimy, czyli trasa naszej wyprawy:
Meksyk -> Gwatemala -> Honduras -> Nikaragua ->Panama (Kostarykę przejechaliśmy na stopa) -> Kolumbia -> Ekwador -> Peru